Według Roberta Mertona, twórcy terminu „samosprawdzająca się przepowiednia”, jest ona fałszywym przekonaniem prowokującym takie zachowania i myślenie, które owo fałszywe przekonanie potwierdzają. Samosprawdzająca się przepowiednia działa więc w taki sposób: dokonajmy na początku pewnego fałszywego założenia. Może ono na przykład pochodzić z XVIII wieku, a sygnować je może jakiś znany filozof, przyjmijmy, że jego nazwisko zaczyna się na literę „s”. Zgodnie z tym załóżmy, na przykład, że kapitalizm jest dobry dla ludzi, przyrody i świata w ogóle, jego nastanie zwieńczyło „koniec historii”, a od teraz, poza małymi cyklicznymi wstrząsami, wszyscy będą żyli szczęśliwie. No i oczywiście nie zapomnijmy dodać, że wszystko się samo reguluje.
Doceniając funkcjonalność tego założenia, zaczynamy urządzać przy jego pomocy świat. Organizujemy gospodarkę, strukturę społeczną, opiekę zdrowotną, system edukacji, tworzymy odpowiedni model konsumpcji, a nawet odpowiednie wzorce kultury. Nie zapominajmy o aksjologii – tworzymy cały system wartości, który ma uzasadniać wszystko, co robimy, i potwierdzać to, o czym myślimy (lub piętnować, jeśli myślimy niewłaściwie). Organizując w ten sposób świat liczymy, że w bliżej określonym czasie owo założenie stanie się dominującą ideologią. Możemy otwierać szampana.
Problem pojawia się, kiedy w sytuacji nieprzewidywalnej (nazwijmy ją „czarnym łabędziem” i przyjmijmy, że jest to pandemia jakiegoś groźnego wirusa) większość wartości, na których owa ideologia została zbudowana, staje się bezużyteczna. Okazuje się, że ludzie nie są leniwi, z natury źli, skłonni do egoizmu i zachowań wrogich, ale że potrafią się organizować, i to całkiem sprawnie. Okazuje się, że politycy są zbędni, zachowują się infantylnie, dbają o swój dobrostan, mając gdzieś życie obywateli (200 tysięcy zmarłych to będzie sukces naszych działań, powiedział jeden z nich). Okazuje się, że cały misternie zbudowany, i podobno niezniszczalny, system gospodarczy runął w ciągu dwóch tygodni, że filary tej gospodarki (wielkie korporacje i banki), wyciągając ręce po pomoc finansową pochodząca z naszych podatków, w sposób bezwzględny wyrzucają z pracy tych, dzięki którym dochody podatkowe są generowane (i o dziwo tu nikt nie dostrzega niebezpiecznej spirali).
Okazuje się też, że kultura jest potrzebna, że jej spontaniczny rozkwit w mocno zredukowanej przez pandemię przestrzeni, jest spoiwem lepszym, niż religia i jej celebry ci, pardon, celebransi. Okazuje się również, jaki jest koszt ekologiczny naszego dobrobytu, i jakie to „tajemnicze” siły kryją się za skażeniem natury (widać to dzisiaj bardzo wyraźnie, kiedy najwięksi szkodnicy przestali truć lub trucie to mocno ograniczyli). Okazuje się w końcu, że wszystko to, co od kilkudziesięciu lat mówiono nam o szczęściu, dobru i prawdzie, można włożyć głęboko w tyłek.
Na fali tego załamania, które, w mojej opinii, nie jest kryzysem gospodarczym, ale potężnym kryzysem idei, maskowanym prognozą załamania gospodarczego (oczywiście nie neguję obecnego kryzysu, ale uważam, że jego przezwyciężeniu nie pomogą te narzędzia, z których korzystaliśmy dotychczas; powinniśmy szukać nowych narzędzi, a to wymaga zmiany myślenia, nowych idei), pojawiają się optymistyczne głosy o jutrzence nowego ładu.
Wbrew temu, co piszą dzisiaj niektórzy analitycy zmiany, ja nie wierzę w nagłą przemianę po pandemii. Widzę szereg interesujących inicjatyw, widzę potencjał, który tkwi w ludziach (w większości ludzi), dostrzegam zwiększony krytycyzm wobec tego, co było dotychczas. Wiem, że wiele z tego przetrwa, ale nie mam przekonania, że zmienimy myślenie na trwałe. Jako gatunek mamy grubą skórę, zarówno w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu. Nie zmienimy się dzisiaj, jutro też nie. Co możemy zrobić? Bądźmy nieznośnymi utopistami, bo jak pisał Rutger Bregman, „jeśli chcemy zmienić świat, musimy być nierealistyczni, nieracjonalni i nieznośni”