Już od jakiegoś czasu pojawia w dyskusjach nad stanem edukacji wyższej pojawia się pojęcie „akademickiej bańki”. Termin ten, jak łatwo się domyślić, ma zabarwienie negatywne. Oznacza, z jednej strony, stan powolnego upadku uniwersytetu, rozczarowania społecznego tą instytucją, a z drugiej, dobre samopoczucie władz i pracowników naukowych oraz ich przekonanie o nieustannie wyjątkowym miejscu uniwersytetu we współczesnym świecie.
W USA rozczarowanie ma swoje źródło w korporatyzacji szkolnictwa wyższego, w podporządkowaniu nauki interesom kapitału, który w szkołach wyższych „produkuje” bezmyślnych i bezwolnych konsumentów. Jak pisze na swoim blogu Ryan Anderson, nadmuchiwana przez korporacyjny model edukacji „bańka akademicka” jest „drenażem zasobów publicznych, zastępowanych duchem akumulacji kapitału”. W Polsce proces ten nie zaszedł jeszcze tak daleko, jak w USA, ale pewne rozwiązania coraz bardziej upodobniają nasz system edukacji do amerykańskiego.
Niezależnie od tego, na jakim etapie korporacyjnej transformacji znajdują się polskie uniwersytety, obawy przed jej konsekwencjami są olbrzymie. Krytyce poddaje się pomysły przekształcania uniwersytetów w wyższe szkoły zawodowe, dążenie do wprowadzenia odpłatności za studia czy model finansowania oparty o granty. W oczach krytyków rysuje się obraz powolnego wymierania uniwersytetów i masowego bezrobocia wśród pracowników naukowych. Z perspektywy regulatorów, obecna transformacja tworzy warunki lepszego rozwoju polskiej nauki oraz daje szanse na awans polskich uniwersytetów w „rankingach piękności naukowej”.
Nie jest moim celem rozsądzanie, kto ma rację. Internet pełen jest rozmaitych argumentów. Można przebierać i wybierać do woli. Ja chciałbym tylko zapytać, czy ci, którzy o uniwersytecie dzisiaj dyskutują, dostrzegają kontekst, w którym funkcjonuje dzisiejszy uniwersytet i szkolnictwo w ogóle? Patrząc na współczesne trendy, które wpływają na edukację mam wrażenie, że nie. A wystarczy przyjrzeć się źródłom fenomenu fińskiej, a może szerzej, skandynawskiej, edukacji. Warto zapoznać się z takimi zjawiskami, jak: „life-beyond school learning”, „modular univeristy”, „service learning”, „micro-learning”, „from what to how learning”, challenge-based schools”, cross-competence learning” czy „flipped classrooms”.
Gdyby zacząć od diagnozy współczesnej edukacji, okazałoby się, że ulega ona zmianie, ale nie do końca w tym kierunku, o którym mówią nasi lokalni reformatorzy i transformatorzy. Rozprawianie o sensie odpłatności za studia w epoce otwartego dostępu do wiedzy jest ignorancją, obrona teoretycznego modelu nauczania w czasie, w którym rzeczywiście liczą się głównie umiejętności praktyczne, jest nieodpowiedzialnością, traktowanie budynku szkoły jako centrum edukacji w świecie, który zrozumiał, że należy przejść z modelu „learning
classes” do idei „learning spaces”, jest niefrasobliwością, mówienie, że studenci są dla nauczycieli w sytuacji, w której rozwijają się „educational app stores” i „pro-ams” jest nieostrożnością, promowanie podejścia historycznego w kontekście rozwoju modelu edukacji „problem-based learning” i „learning-by-doing”, jest złośliwością.
Jak więc przekłuć naszą rodzimą „bańkę edukacyjną”? Na początek zaakceptować tę prostą prawdę wygłoszoną przez Edwarda de Bono, że „nie da się wykopać dziury w innym miejscu, pogłębiając tę dotychczasową”.